...Coś co już było, wspominkowo sobie sięgam, bo nie wrzucałam tej kreacji na bloga, bo jeszcze wtedy go nie miałam...Uwielbiam wszystkie rzeczy z tej kreacji, najbardziej chyba parasol...kupiony pod wpływem kaprysu małej dziewczynki i niespodziewanego deszczu na paryskich ulicach...wtedy tak wiele było możliwości na szczęście, wszystko było przede mną...a teraz już mocno za mną. Parasol był kiedyś przeźroczysty, ale darczyńca tego pięknego parasola, pewnego dnia (zapewne poddenerwowany deszczową pogodą), wcisnął do parasolowego koszyka inny parasol, i ten zasztyletował bezlitośnie jedną błonkę. Niestety takiego tworzywa nie da się zszyć, nie da się skleić, zacerować w żaden sposób. Kupiłam więc na ciuchach koronkową sukienkę, a że wtedy byłam "full black", to kupiłam oczywiście czarną i tak oto zakamuflowałam straszną dziurę i uratowałam mój paryski, kaczy parasol. Dzisiaj jest królem mojej szafy. Teczka przeżywa swoją drugą młodość, kupiona lata temu na krakowskich Sukiennicach. Buty to moje kolejne dzieło, wynikające z nieobecności takich rzeczy na rynku. Dobrze, że ktoś wymyślił farby do skór, tym sposobem z czarnych zrobiłam sobie czerwone, spełnienie moich fantazji butowych. Wisiorek mnie zaczarował, po prostu, a szafiry kiedyś maniakalnie wbiły mi się w głowę i nie widziałam nic poza nimi, stąd sukienka i żakiecik (czekający wciąż na zwężenie w ramionach). Kreacja strasznie straszna, na straszną randkę ze strasznym Sokiem z Żuka ;)
...