Siedzę przy szarym stole i jem zupę z cukinii. Liście popchnięte w barwny orszak tańcują w powietrzu, rozbijając swoje nadgryzione zębem jesieni ciała o przybrudzone szyby. Mikroskopijnymi szczelinami chłodne powietrze wysysa duszę domu. Nie zapalam światła, siedzę w półmroku i jestem cicha, wcale nie smutna, wcale nie wesoła. Zatrzymana, bo świata nie zmienię, nawet wkoło siebie. Warkocz z kosmyków płaczu i uśmiechów, mimo że potargany wiatrem , wciąż go przypomina i nie ma odwrotu, ani drogi do przodu. Rejestruję tylko chwilowy spokój bez towarzystwa emocji, które wyjątkowo chętnie zasiadłyby na pustych krzesłach, ciskając we mnie potworami świata, odpierając ataki dowodami cudów...ale przy stole jest pusto, jest cicho, jest już prawie ciemno. Unosi się lekki aromat wspomnienia o tych, którzy już nigdy tu nie usiądą, nie zaśmieją się, nie zjedzą. Powolutku, przebudzone ze snu, zaczynają tupać małe stópki...Tup...tup...tup...a liście układają się w dywan z wątłych szkielecików, by przyjąć potargane ciało cukrówki, która umrze na drugi dzień...
***