Mój synek obudził mnie dzisiaj wcześniej niż mój budzik w komórce. Na szczęście za oknem świeciło już słoneczko, więc pobudka miała dodatkowe kalorie, co dało mi zastrzyk maleńkiej energii. W kolorowym pokoiku zastałam już gotowego do życia małego ludzika, który pierwsze słowa jakie wypowiada, jak się do niego wchodzi rano, to zawsze: "Idziemy na dół", no więc poszliśmy. Mury domu były chłodne, więc przyodzialiśmy się w pluszowe szlafroki i........ rosa na licho wschodzącej trawie, sztyletowana promykami słońca, rozwrzeszczane i fruwające ptaki, kołyszące się leniwie drzewka i ich cienie sprawiły, że otworzyłam drzwi na taras, założyliśmy sobie kaptury od szlafroków, kapcie i zasiedliśmy na schodku i poddaliśmy się, bo poranek był po prostu cudny...Wiem, że to dla takich chwil człowiek żyje. Tych minutek spędzonych w uniesieniu, bo egzystencja w całości, w ogromie swoich statystyk jest skazana na zagładę. Analizowanie życia kończy się depresją, bo z każdą minutką tego życia znikamy. "Nie analizować!Nie analizować!"-powiedziała mi kiedyś koleżanka. Więc, siedziałam sobie z synkiem na tarasie, w chłodny jeszcze poranek pełen słońca i wilgoci i nie analizowałam, nie myślałam, przez chwilę czułam że jestem właśnie w tym momencie, na krótką chwilę i właśnie to istnienie ma sens, bo jest czyste od kłamstwa, bo jest naturalnym pięknem, bo jest od do i nie dotyka go żadne cierpienie...
Teraz zostałam w domu samiusieńka. Dawno nie miałam okazji poczuć takiej ciszy...Robię się mięciutka, senna, leniwa...Wyłożę swoje ciało na wysychających z trzaskami deskach tarasu i będę czytać, bazgrać, przysypiać, podjadać...do czasu aż znowu runą mi na głowę tysiące maleńkich, niepozornych obowiązków.
ciuszki-sh, torba i buty-szafa, wisiorek-sieciówka, a ciała już 2,5 kg mniej:)
***